Edainwell z rozbrajającym
uśmiechem przyjrzał się kobiecie. Niby do niechcenia położył
ramię na oparciu sofy, od tak stary trick, który uwielbiały takie
dziewczynki. Nigdy nie potrafił zrozumieć sposobu myślenia kobiet,
szczególnie tych, które oglądały się za nim na ulicy, wpadały
niby przypadkiem, lub, miał właśnie idealny tego obraz, wlepiały
w niego te ogromne, błyszczące oczy. Miał ją teraz na
wyciągnięcie ręki, mógł jej dotknąć, ba, z tego co zdążył
się zorientować mógł ją bez słowa zabrać do sypialni, a ona na
koniec odpowiedziałaby na wszystkie pytania.
Jego dłonie tak długo nie
dotykały kobiecego ciała. Może za wyjątkiem tej dwa miesiące
temu, ostatniej wolnej nocy, nim wrobił się w niańczenie
dzieciaka. Ale to była zwykła dziwka, w zasadzie nigdy tego nie
robił, nie uważał że jest sens płacić za kobietę skoro one
same wpadają mu do łóżka. Tak, ale wtedy kończył mu się czas i
wisiało nad nim przeczucie, że najprawdopodobniej następnego nie
będzie dnia żywy. Ale była piękna, pamiętał, jej łagodną,
wstydliwą twarz, która okazała się tylko zagrywką, gdy
przekroczyli próg pokoju w miłosnym hoteliku.
W porównaniu z nią nie
mógł zarzucić Isztar braku urody, ale w jakiś sposób za grosz go
interesowała i ta świadomość strasznie Feniksa irytowała.
Problem w tym, że nawet
jeśli Rosjanka była ładna, to tak do bólu pospolita w swej
urodzie, że po dłuższych oględzinach wzrok przepływał po niej
nie zatrzymując się na dłużej.
„Gówno prawda”
westchnął w głębi duszy, zrezygnowany. Sam w to nie wierzył.
Zastanowił się co go do
cholery tu doprowadziło, gdzieś po drodze czyniąc z niego
psychicznego impotenta. Nie, powinien myśleć inaczej. Nie co, a
kto. I odpowiedz była banalnie prosta.
Czy to, że tutaj skończy,
było już wiadome od dawna? Czy było z góry ustalone już tego
dnia, gdy w tą mroźną, zimową noc przedzierał się z matką
przez granicę? Już wtedy, gdy śnieg skrzypiał im pod nogami, a
nowe płatki opadały na jego i tak zmarznięty i siny, nos?
Pamiętał, jak matka ciągnęła go za rękę i ponaglała cicho,
sama zmęczona, na skraju wycieńczenia. Czy jego przyszłość od
tamtego momentu była zdeterminowana? A może jeszcze wcześniej?
Jeśli by tak na to spojrzeć
to całe życie go na to przygotowywało. Wychował się sam. Nauczył
rzeczy potrzebnych do przetrwania. Kłamania, zabijania,
wykorzystywania sarkazmu jako broni, wszystkie te cząstki składowe
złożyły się na to jaki jest obecnie. A jaki jest? Kiedyś
powiedziałby „zachowawczy”, ale teraz mógł tak stwierdzić
jedynie wkładając w to całe swoje pokłady ironii. Każda
odpowiedź wydawała się być bliżej prawdy. Ale czy on kiedyś
przejmował się prawdą?
Niezmiernie irytowało go
to, że jego przeszłość i teraźniejszość oddzielała taka
wyraźna granica. To jaki był, to co robił i czego nie robił.
Dajmy chociażby za przykład to, że nigdy nie należał do tych
ludzi co kontemplują wszystko wokół siebie. Z typu tych co
przychodzą do człowieka z wypiekami na twarzy, by powiadomić, że
dziś rano stłukli kubek z kawą. Ach! Ale cóż to była za kawa?
Musiała mieć chociażby bogatą osobowość i zmysł artystyczny,
bo ona się tak finezyjnie rozbryzła na ścianie. Ach, te wzory, te
kolory, te... Edainwell od razu poczuł wstręt na samą myśl. On do
takich ludzi nie należał. Gdy wylał kawę był cały dzień
wściekły, ewentualnie tydzień, jak nie udało mu się dodatkowo
podłapać jakiejś konkretnej roboty. Był wkurwiony i gówno go
obchodziły finezyjne rozbryzgi. Chyba, ze to były rozbryzgi
czyjegoś mózgu, wtedy sprawa przedstawiała się inaczej. Więc
zawsze pałał szczerą nienawiścią do ludzi ze skłonnościami do
nic niewnoszących przemyśleń, a obecnie robił to samo. Co więcej,
ostatnio nie sypiał bo nie potrafił uporządkować swoich myśli,
chaotycznie zalewały mu głowę, wspomnienia mieszały się z
nierzeczywistymi wyobrażeniami. Miał tego serdecznie dość. Ale
nawet jeśli próbował to nie potrafił podołać wyzwaniu
uporządkowania tego chaosu.
Wiedział kto jest przyczyną
tego wszystkiego, kto władował się w jego życie z butami, nawet
nie pukając uprzednio do drzwi. Tyle nocy spędził z lufa przy jego
głowie, wpatrując się w jego śpiące oblicze i przekonując się,
że potrafi to zrobić. Ale nie potrafił, to by było najprostsze
morderstwo w jego życiu, nie musiał się za nikim uganiać,
ogłuszać, ani słuchać błagania o życie. Stał tak, co chwilę
to zabierając to ponownie kładąc palec na spuście. To było
proste, zawsze było proste. Strzelasz, ktoś ginie. Oczywiste. Więc
dlaczego się tak komplikowało jeśli w grę wchodziła ta jedna
irytująca osoba? Prawdę mówiąc chyba znał powód, ale nie chciał
na to przystać. Prawda, nie stanie się nią, jeśli on tego nie
zaakceptuje.
Dochodził już do
samochodu i obawa, że zostanie złapany, ze coś pójdzie nie tak,
zniknęła. Niestety zastąpiło ją mdlące, irytujące coś czego
nie potrafił określić. Ale przeczuwał co to może być i bardzo
mu się to nie podobało. Owiane gorzką sławą Wyrzuty Sumienia. W
końcu uderzył pięścią w drzwi swojego maleństwa i wrócił do
baraku. Jeszcze przez moment miał nadzieję, że chłopak się
rozpłyną w powietrzu, że się pozbierał i uciekł, zostawiając
po sobie tylko plamę krwi. Ale niestety. Był tam, wciąż
nieprzytomny. Głośne westchnięcie mężczyzny odpiło się echem
od metalowych elementów pomieszczenia.
*
„Ja pierdolę, ja
pierdolę, ja pierdolę, ja pierdolę, o chyba się budzi, ja
pierdolę, ja pierdolę, ja pierdolę”. Cichy jęk wypełnił
samochód, mężczyzna oderwał wzrok od drogi i przeniósł go na
chłopaka. Osoba, która stała się powodem jego wszystkich
problemów, patrzyła teraz na niego zamglonymi oczami, mamrocząc
coś pod nosem.
— Słuchaj może i
jestem dobrą wróżką, ratującą ci tyłek, ale nie rozumiem co
chcesz powiedzieć.
— Feniks – wyszeptał
słabo.
— Chyba rąbnąłeś
mocniej niż myślałem – mruknął Edainwell po czym zorientował
się, że wzrok chłopaka zatrzymał się na jego koszulce, gdzie na
piersi widniał ogromny czerwono-złoty ptak trawiony przez ogień w
idealnym akcie autodestrukcji. Wzruszył ramionami. — Może być i
Feniks, a ty kim jesteś?
Od tamtej pory już był
Feniksem. Chłopak starał się unikać konieczności mówienia do
niego po imieniu, ale kiedy już było to potrzebne, dla niego zawsze
pozostawał Feniksem. Dalsza część rozmowy zniknęła mu sprzed
oczu. Te same uczucia, które towarzyszyły mu i tamtego dnia,
wypełniły go. Nigdy nie posiadał imienia, sam musiał je wybrać,
było potrzebne do interesów. I chociaż całe życie twierdził, że
nie ma ochoty posiadania zbędnego „dodatku”, to wtedy naprawdę
poczuł się dobrze. Nawet matka nigdy nie zdradziła mu jego
imienia. Wierzył, że w środku jakieś dla niego wybrała, ale
nigdy go nie wypowiedziała.
Nie wiedział czy postępuje
dobrze, podróżując z chłopakiem będącym na najlepszej drodze do
autodestrukcji. Irytowało go to niezmiernie. Zawsze posiadał silne
przeświadczenie, że to co robi w konkretny sposób wpłynie na jego
życie. Jeśli miał dzięki temu przetrwać, nie wahał się, jeśli
miało to być dlań niebezpieczne odpuszczał. Taką drogę
postępowania wyznaczył sobie gdzieś w środku zimy swojego
czternastego roku życia.
Kradzieże były teraz
znacznie trudniejsze bo ludzie stawali się podejrzliwi wobec takiego
wyrostka jak on, już nie był słodkim, niewinnym dziecięciem, dla
którego czasem się nawet przymykało oczy na drobne szachrajstwa.
Teraz jego wzrok stawał się hardy, ruchy szybkie i zdecydowane.
Zaczynał budzić lęk. Ludzie mijali go szerokim łukiem, a
sprzedawcy odganiali, gdy tylko pojawił się w zasięgu ich wzroku.
Zima była ciężka, tak
niskie temperatury były rzadkością nawet w Rosji. Szedł kuląc
się przed lodowatym wiatrem. Ręce wcisnął głęboko do kieszeni i
rozglądał się w nadziei za jakąś łatwą ofiarą, ignorując
ssanie w żołądku. Po kilku godzinach przemierzania zaśnieżonych
ulic uświadomił to sobie dobitnie. Dziś nie ma szans na posiłek,
tak samo jak i wczoraj. Brzuch zaprotestował wobec takiego
traktowania. Cóż mógł poradzić, kto rozsądny siedział w domu,
więc przebierać w przechodniach raczej nie mógł, pozostawali mu
jedynie rośli robotnicy, którzy po skończonej pracy zdecydowanym
krokiem przedzierali się przez wichurę byleby szybciej wrócić na
obiad do żony i dzieci. Z takimi wolał nie zadzierać. Był szybki
i zwinny, ale jeszcze wtedy siłą poszczycić się nie mógł.
Zrezygnowany, bo na
wściekłość nie miał już sił, chwiejnie doczołgał się do
swojej meliny, gdzie panował istny burdel w pełnej gamie znaczeniu
tego słowa. Często prostytutki przyprowadzały tutaj swoich
klientów i wśród pustych butelek po piwie, szczurów i zużytych
prezerwatyw, zarabiały na poplamionej kanapie. Chował się wtedy w
jednym z wielu pomieszczeń — które niegdyś musiało pełnić
rolę kuchni — i wsłuchiwał się w odgłosy jęków.
Opadł na kanapę, na
której, jeszcze wczoraj blond włosa piękność zajmowała się
mężczyzną, będącym o krok przed zawałem, i poczuł jak kończyny
zaczynają odtajać. Co prawda popękane szyby nie były szczytem
zabezpieczenia podczas zimy, ale przynajmniej wiatr krążący po
budynku nieco tracił na sile. Zamknął ciążące powieki i poczuł
jak odpływa w krainę snów: zimną, szarą i nieprzyjemną jak
zwykła rzeczywistość.
Obudził go zapach
jedzenia. Słodki zapach życia. Żołądek skręcił mu się z
głodu, przypominając o bezowocnych próbach zdobycia pożywienia.
Jego ciało zareagowało instynktownie, zerwał się z kanapy,
dobywając wciśniętego w kieszeń noża, który natychmiast znalazł
się zaledwie kilka centymetrów od twarzy przybysza. Dopiero wtedy z
bliska przyjrzał się swojemu gościowi. Był to chłopak, niewiele
starszy od niego. Ubrany w znoszone dżinsy i grubą kurtkę z
kapturem obszytym futrem. Na nogach miał wysokie ocieplane oficerki.
Popatrzył pogardliwie na nóż wyciągnięty w jego stronę i nie
przerywając przeżuwania ogromnej pajdy chleba machnął od
niechcenia ręką wybijając mu nóż z dłoni.
Poczuł, jak na widok
jedzenia ślina nabiega mu do ust. Nie schylił się by podnieść
broń. Chłopak nie wydawał się zainteresowany walką.
— Głodny? — zapytał
wyciągając spod kurtki już sporo okrojony bochenek i nie czekając
na odpowiedz podał mu go. — Jestem Eda
Zawahał się, nie
wiedział jakie są zamiary chłopaka, chociaż nie wyczuwał niczego
negatywnego. Równocześnie pomyślał, ze Eda to bardzo dziwne imię,
przemilczał, sam nie posiadawszy żadnego.
Nie mogąc dłużej się
opierać, porwał kromkę chleba i wpakował ją sobie do ust.
*
Przypomina
sobie rozbawione spojrzenie Eda, którym obrzucał wszystkich wokół.
Jego nonszalancka, lekko zdystansowana postawa zrobiła na Edainwellu
ogromne wrażenie. Dzieciak, który nigdy nie posiadał autorytetu
teraz go zyskał i całkowicie mu się poddał. Nieświadomie zaczął
naśladować ten dumny, sprężysty, młodzieńczy krok. W tym samym
momencie przeczesywał włosy, usta ubierał w identyczny kpiarski
uśmieszek. Mówi się, że naśladownictwo jest najwyższą formą
podziwu, on już nie powtarzał tylko stawał się lustrzanym
odbiciem Edy. Ciekawość nie dawała mu jednak spokoju, chciał
wiedzieć, jak przyjaciel zdobywa jedzenie, które teraz co wieczór
rozjaśniało surowość zimy. Jednak zapytany, zawsze wzruszał
ramionami i przekierowywał rozmowę na inny tor.
Siedział w kompletnej
ciemności, słuchając skrzypienia śniegu pod butami przechodniów
za oknem. Był mróz, zima nie chciała ustąpić, biorąc w swoje
posiadanie kolejne śnieżne tygodnie. Nie wiedział, która może
być godzina, ale był pewien, że Eda powinien być tu dawno temu.
Po pewnym czasie, niemalże wszelkie odgłosy z ulicy ucichły, a
chłopaka nadal nie było. Wstał i począł krążyć po
pomieszczeniu, przyśpieszonym biciem serca reagując na każdy
najmniejszy szmer. Rozpoznał to uczucie, gdy tylko się pojawiło,
chociaż doświadczył go dawno temu przy łóżku umierającej
matki. Strach o drugiego człowieka. Jego niewiedza i zatuszowane
fragmenty w opowieściach przyjaciela tylko potęgowały
zagubienie.
W końcu czekanie nagrodziło go widokiem Eda, wtaczającego się do pomieszczenia. Dłonią sunął po ścianie, zostawiając na niej krwawe ślady, druga ręka zwisała mu bezwładnie wzdłuż tułowia, a z palców powoli skapywała szkarłatna ciecz. Ciężko opadł na strzępki sofy.
— Wszystko w porządku, nie rób takiej miny. — Ale jego blada twarz zdawała się mówić co innego, przewiązał kawałkiem brudnego bandaża ramię i odchylił głowę na oparciu kanapy.
— Powiedz mi, gdzie byłeś? — zapytał stanowczo. Dziś nie miał zamiaru bawić się w podchody i prośby. — Chyba należy mi się ta wiedza.
— Należy ci się spokój. Nie widzisz całości, tylko wyrwane fragmenty. Ba, ty nawet nie widzisz siebie. Odpuść, po prostu sobie daruj.
— Nie. — Hardość w jego głosie sprawiła, że Eda przymknął powieki i rezygnacją wypuścił głośno powietrze z płuc. Sięgnął za plecy i zza pasa dżinsów wyjął pistolet, po czym rzucił go na stół.
— Co to znaczy? — zapytał Edinwell, jak zahipnotyzowany wpatrując się w broń.
— Dopowiedz sobie resztę.
W końcu czekanie nagrodziło go widokiem Eda, wtaczającego się do pomieszczenia. Dłonią sunął po ścianie, zostawiając na niej krwawe ślady, druga ręka zwisała mu bezwładnie wzdłuż tułowia, a z palców powoli skapywała szkarłatna ciecz. Ciężko opadł na strzępki sofy.
— Wszystko w porządku, nie rób takiej miny. — Ale jego blada twarz zdawała się mówić co innego, przewiązał kawałkiem brudnego bandaża ramię i odchylił głowę na oparciu kanapy.
— Powiedz mi, gdzie byłeś? — zapytał stanowczo. Dziś nie miał zamiaru bawić się w podchody i prośby. — Chyba należy mi się ta wiedza.
— Należy ci się spokój. Nie widzisz całości, tylko wyrwane fragmenty. Ba, ty nawet nie widzisz siebie. Odpuść, po prostu sobie daruj.
— Nie. — Hardość w jego głosie sprawiła, że Eda przymknął powieki i rezygnacją wypuścił głośno powietrze z płuc. Sięgnął za plecy i zza pasa dżinsów wyjął pistolet, po czym rzucił go na stół.
— Co to znaczy? — zapytał Edinwell, jak zahipnotyzowany wpatrując się w broń.
— Dopowiedz sobie resztę.
*
Pamiętał tego
mężczyznę, często przesiadywał w restauracji przy głównej
ulicy. Lubił siadać blisko okna, jakby pragnąc pochwalić się
swoją partnerką, za każdym razem inną. Popatrzył na niego
chłodno, dostrzegając krople potu zraszające czoło mężczyzny.
Ofiara zbladła, mając świadomość, że jego życie należy do
tego chudego chłopaka stojącego przed nim. Chłopaka, w którego
oczach malowała się jedynie bezdenna pustka. Jego oczy, gdy zbliżał
się czas pociągnięcia za spust, robiły się matowe i bez wyrazu,
jakby na ten jeden krótki moment umierało jego sumienie, nie
protestowało przeciwko zabójstwu. Nie czuł strachu, nie wahał
się. Po prostu to zrobił. Głośny wystrzał sprawił, że drgnął
lekko, by po chwili zobaczyć jak krew wypływająca z rany na klatce
piersiowej, barwi koszulę na czerwono. Mężczyzna upadł. Nie było
w tym nic wzniosłego, czy widowiskowego. Zwalił się na podłogę,
rzeżąc i plując krwią. Oddawszy ostatnie tchnienie zamilkł na
wieki. Jego życie od zawsze było ulotne, tylko on nie potrafił
sobie zdać z tego sprawy.
Odwrócił się na
pięcie i spokojnie wyszedł z budynku. Nic teraz nie miało
znaczenia, tylko to dziwne uczucie, którego nie potrafił w żaden
sposób zidentyfikować czy sklasyfikować.
Nauczył się sam sobie
szukać zleceń. Często wieczorami mijał dzieciaków w jego wieku,
bądź starszych wracających do domu. Obserwował ich ukradkiem,
zmierzając do kolejnej ofiary. Czuł siłę, był w świecie
niedostępnym dla rówieśników i większości ludzkiej populacji,
żył sam: niezależny, niebezpieczny. Nie odczuwał potrzeby zmiany.
Nie tęsknił, nie rozmyślał, nie potrzebował nikogo, czasami
spotykał Eda, do którego miał swojego rodzaju szacunek, to było
nowe doświadczenie. Zyskał osobę, która pokazywała mu świat,
taki jaki jest naprawdę. Świat, gdzie silniejszy ma władzę, a o
szacunek trzeba walczyć. Niezaprzeczalnie były to najlepsze lata
spędzone na zabijaniu, ale i na tworzeniu więzi z innym
człowiekiem. Zagłębiał się w zupełnie mu nieznane rejony
siebie.
Wtedy wszystko prysnęło.
Zniknęło jak rozbłysk wystrzału, szybko i z wielkim hukiem.
Wpatrywał się w
rosłego chłopaka stojącego tuż przed nim. Jego przyjaciela.
Zmienił się przez te cztery lata ich znajomości. Z oczu zniknął
wyraz powszechnego rozbawienia. Stały się zimne i chłodne. Stalowe
tęczówki. Urósł znacznie, sprawiając tym samym, że większość
rzeczy była na niego przykrótka. Jedynie płowa czupryna
pozostawała niezmienna. W nieustannym nieładzie.
— Nie bierz tego do
siebie — powiedział, a palec trzymany na spuście nawet nie
drgnął. — Dostałem zlecenie. Głośno się o tobie zrobiło.
Mówiłem, żebyś trochę przystopował, ale nie chciałeś słuchać.
Rozumiesz jak to jest. Raz ty zabijasz, raz ciebie zabijają.
Edainwell poruszył się
nieznacznie. Nie chcąc uwierzyć, że został zdradzony.
Przewidywał, ze jedna z jego misji może być zwykłą pułapką,
ale nie spodziewał się, że jego jedyny przyjaciel stanie przed nim
w roli kata.
— Tak po prostu masz
zamiar mnie zabić? — zapytał, siląc się na obojętność.
— Przecież powinieneś
zrozumieć. Jeśli ja tego nie zrobię, to oni zabiją mnie. Nie mogę
się wycofać. Nie działam jako wolny strzelec.
— Tak, na to zawsze
byłeś za słaby — przyznał niechętnie.
— A co ty byś zrobił
na moim miejscy? — Eda zaczynał przejawiać oznaki niepewności.
— Prawdopodobnie to
samo — skłamał gładko, znów przesuwając się o pół kroku w
bok. —Rób co musisz.
*
Stał nad ciałem
niegdyś najlepszego przyjaciela i wpatrywał się w jego oczy
zastygłe w wyrazie zaskoczenia. Już dawno powinien sobie uświadomić
różnice w ich umiejętnościach. Wpakował papierosa do ust,
ukrywając tę zdradę zaraz obok wspomnień o matce, pod grubą
warstwą zapomnienia. Przyjmując następne zlecenie przedstawił się
jako Edainwell i oficjalnie posiadł imię w wieku
osiemnastu lat.
*
Głośny wystrzał wyrwał
go z letargu. Zerknął na stojącą nieopodal, niedopitą kawę i
zaklął szpetnie. Nienawidził jak szczeniak ma rację. Podniósł
się chwiejnie z kanapy, wciąż czując ciężkość członków.
Środek usypiający, czy cokolwiek to było, nie chciało tak łatwo
odpuścić. Bał się mrugać w obawie, że zabraknie mu silnej woli,
aby ponownie unieść powieki. Coś zaczynało się poważnie
pieprzyć.
<3
OdpowiedzUsuń