poniedziałek, 14 października 2013

Rozdział III

Edainwell z rozbrajającym uśmiechem przyjrzał się kobiecie. Niby do niechcenia położył ramię na oparciu sofy, od tak stary trick, który uwielbiały takie dziewczynki. Nigdy nie potrafił zrozumieć sposobu myślenia kobiet, szczególnie tych, które oglądały się za nim na ulicy, wpadały niby przypadkiem, lub, miał właśnie idealny tego obraz, wlepiały w niego te ogromne, błyszczące oczy. Miał ją teraz na wyciągnięcie ręki, mógł jej dotknąć, ba, z tego co zdążył się zorientować mógł ją bez słowa zabrać do sypialni, a ona na koniec odpowiedziałaby na wszystkie pytania.
Jego dłonie tak długo nie dotykały kobiecego ciała. Może za wyjątkiem tej dwa miesiące temu, ostatniej wolnej nocy, nim wrobił się w niańczenie dzieciaka. Ale to była zwykła dziwka, w zasadzie nigdy tego nie robił, nie uważał że jest sens płacić za kobietę skoro one same wpadają mu do łóżka. Tak, ale wtedy kończył mu się czas i wisiało nad nim przeczucie, że najprawdopodobniej następnego nie będzie dnia żywy. Ale była piękna, pamiętał, jej łagodną, wstydliwą twarz, która okazała się tylko zagrywką, gdy przekroczyli próg pokoju w miłosnym hoteliku.
W porównaniu z nią nie mógł zarzucić Isztar braku urody, ale w jakiś sposób za grosz go interesowała i ta świadomość strasznie Feniksa irytowała.
Problem w tym, że nawet jeśli Rosjanka była ładna, to tak do bólu pospolita w swej urodzie, że po dłuższych oględzinach wzrok przepływał po niej nie zatrzymując się na dłużej.
„Gówno prawda” westchnął w głębi duszy, zrezygnowany. Sam w to nie wierzył.
Zastanowił się co go do cholery tu doprowadziło, gdzieś po drodze czyniąc z niego psychicznego impotenta. Nie, powinien myśleć inaczej. Nie co, a kto. I odpowiedz była banalnie prosta.
Czy to, że tutaj skończy, było już wiadome od dawna? Czy było z góry ustalone już tego dnia, gdy w tą mroźną, zimową noc przedzierał się z matką przez granicę? Już wtedy, gdy śnieg skrzypiał im pod nogami, a nowe płatki opadały na jego i tak zmarznięty i siny, nos? Pamiętał, jak matka ciągnęła go za rękę i ponaglała cicho, sama zmęczona, na skraju wycieńczenia. Czy jego przyszłość od tamtego momentu była zdeterminowana? A może jeszcze wcześniej?
Jeśli by tak na to spojrzeć to całe życie go na to przygotowywało. Wychował się sam. Nauczył rzeczy potrzebnych do przetrwania. Kłamania, zabijania, wykorzystywania sarkazmu jako broni, wszystkie te cząstki składowe złożyły się na to jaki jest obecnie. A jaki jest? Kiedyś powiedziałby „zachowawczy”, ale teraz mógł tak stwierdzić jedynie wkładając w to całe swoje pokłady ironii. Każda odpowiedź wydawała się być bliżej prawdy. Ale czy on kiedyś przejmował się prawdą?
Niezmiernie irytowało go to, że jego przeszłość i teraźniejszość oddzielała taka wyraźna granica. To jaki był, to co robił i czego nie robił. Dajmy chociażby za przykład to, że nigdy nie należał do tych ludzi co kontemplują wszystko wokół siebie. Z typu tych co przychodzą do człowieka z wypiekami na twarzy, by powiadomić, że dziś rano stłukli kubek z kawą. Ach! Ale cóż to była za kawa? Musiała mieć chociażby bogatą osobowość i zmysł artystyczny, bo ona się tak finezyjnie rozbryzła na ścianie. Ach, te wzory, te kolory, te... Edainwell od razu poczuł wstręt na samą myśl. On do takich ludzi nie należał. Gdy wylał kawę był cały dzień wściekły, ewentualnie tydzień, jak nie udało mu się dodatkowo podłapać jakiejś konkretnej roboty. Był wkurwiony i gówno go obchodziły finezyjne rozbryzgi. Chyba, ze to były rozbryzgi czyjegoś mózgu, wtedy sprawa przedstawiała się inaczej. Więc zawsze pałał szczerą nienawiścią do ludzi ze skłonnościami do nic niewnoszących przemyśleń, a obecnie robił to samo. Co więcej, ostatnio nie sypiał bo nie potrafił uporządkować swoich myśli, chaotycznie zalewały mu głowę, wspomnienia mieszały się z nierzeczywistymi wyobrażeniami. Miał tego serdecznie dość. Ale nawet jeśli próbował to nie potrafił podołać wyzwaniu uporządkowania tego chaosu.
Wiedział kto jest przyczyną tego wszystkiego, kto władował się w jego życie z butami, nawet nie pukając uprzednio do drzwi. Tyle nocy spędził z lufa przy jego głowie, wpatrując się w jego śpiące oblicze i przekonując się, że potrafi to zrobić. Ale nie potrafił, to by było najprostsze morderstwo w jego życiu, nie musiał się za nikim uganiać, ogłuszać, ani słuchać błagania o życie. Stał tak, co chwilę to zabierając to ponownie kładąc palec na spuście. To było proste, zawsze było proste. Strzelasz, ktoś ginie. Oczywiste. Więc dlaczego się tak komplikowało jeśli w grę wchodziła ta jedna irytująca osoba? Prawdę mówiąc chyba znał powód, ale nie chciał na to przystać. Prawda, nie stanie się nią, jeśli on tego nie zaakceptuje.

Dochodził już do samochodu i obawa, że zostanie złapany, ze coś pójdzie nie tak, zniknęła. Niestety zastąpiło ją mdlące, irytujące coś czego nie potrafił określić. Ale przeczuwał co to może być i bardzo mu się to nie podobało. Owiane gorzką sławą Wyrzuty Sumienia. W końcu uderzył pięścią w drzwi swojego maleństwa i wrócił do baraku. Jeszcze przez moment miał nadzieję, że chłopak się rozpłyną w powietrzu, że się pozbierał i uciekł, zostawiając po sobie tylko plamę krwi. Ale niestety. Był tam, wciąż nieprzytomny. Głośne westchnięcie mężczyzny odpiło się echem od metalowych elementów pomieszczenia.

*

„Ja pierdolę, ja pierdolę, ja pierdolę, ja pierdolę, o chyba się budzi, ja pierdolę, ja pierdolę, ja pierdolę”. Cichy jęk wypełnił samochód, mężczyzna oderwał wzrok od drogi i przeniósł go na chłopaka. Osoba, która stała się powodem jego wszystkich problemów, patrzyła teraz na niego zamglonymi oczami, mamrocząc coś pod nosem.
— Słuchaj może i jestem dobrą wróżką, ratującą ci tyłek, ale nie rozumiem co chcesz powiedzieć.
— Feniks – wyszeptał słabo.
— Chyba rąbnąłeś mocniej niż myślałem – mruknął Edainwell po czym zorientował się, że wzrok chłopaka zatrzymał się na jego koszulce, gdzie na piersi widniał ogromny czerwono-złoty ptak trawiony przez ogień w idealnym akcie autodestrukcji. Wzruszył ramionami. — Może być i Feniks, a ty kim jesteś?

Od tamtej pory już był Feniksem. Chłopak starał się unikać konieczności mówienia do niego po imieniu, ale kiedy już było to potrzebne, dla niego zawsze pozostawał Feniksem. Dalsza część rozmowy zniknęła mu sprzed oczu. Te same uczucia, które towarzyszyły mu i tamtego dnia, wypełniły go. Nigdy nie posiadał imienia, sam musiał je wybrać, było potrzebne do interesów. I chociaż całe życie twierdził, że nie ma ochoty posiadania zbędnego „dodatku”, to wtedy naprawdę poczuł się dobrze. Nawet matka nigdy nie zdradziła mu jego imienia. Wierzył, że w środku jakieś dla niego wybrała, ale nigdy go nie wypowiedziała.
Nie wiedział czy postępuje dobrze, podróżując z chłopakiem będącym na najlepszej drodze do autodestrukcji. Irytowało go to niezmiernie. Zawsze posiadał silne przeświadczenie, że to co robi w konkretny sposób wpłynie na jego życie. Jeśli miał dzięki temu przetrwać, nie wahał się, jeśli miało to być dlań niebezpieczne odpuszczał. Taką drogę postępowania wyznaczył sobie gdzieś w środku zimy swojego czternastego roku życia.

Kradzieże były teraz znacznie trudniejsze bo ludzie stawali się podejrzliwi wobec takiego wyrostka jak on, już nie był słodkim, niewinnym dziecięciem, dla którego czasem się nawet przymykało oczy na drobne szachrajstwa. Teraz jego wzrok stawał się hardy, ruchy szybkie i zdecydowane. Zaczynał budzić lęk. Ludzie mijali go szerokim łukiem, a sprzedawcy odganiali, gdy tylko pojawił się w zasięgu ich wzroku.
Zima była ciężka, tak niskie temperatury były rzadkością nawet w Rosji. Szedł kuląc się przed lodowatym wiatrem. Ręce wcisnął głęboko do kieszeni i rozglądał się w nadziei za jakąś łatwą ofiarą, ignorując ssanie w żołądku. Po kilku godzinach przemierzania zaśnieżonych ulic uświadomił to sobie dobitnie. Dziś nie ma szans na posiłek, tak samo jak i wczoraj. Brzuch zaprotestował wobec takiego traktowania. Cóż mógł poradzić, kto rozsądny siedział w domu, więc przebierać w przechodniach raczej nie mógł, pozostawali mu jedynie rośli robotnicy, którzy po skończonej pracy zdecydowanym krokiem przedzierali się przez wichurę byleby szybciej wrócić na obiad do żony i dzieci. Z takimi wolał nie zadzierać. Był szybki i zwinny, ale jeszcze wtedy siłą poszczycić się nie mógł.
Zrezygnowany, bo na wściekłość nie miał już sił, chwiejnie doczołgał się do swojej meliny, gdzie panował istny burdel w pełnej gamie znaczeniu tego słowa. Często prostytutki przyprowadzały tutaj swoich klientów i wśród pustych butelek po piwie, szczurów i zużytych prezerwatyw, zarabiały na poplamionej kanapie. Chował się wtedy w jednym z wielu pomieszczeń — które niegdyś musiało pełnić rolę kuchni — i wsłuchiwał się w odgłosy jęków.
Opadł na kanapę, na której, jeszcze wczoraj blond włosa piękność zajmowała się mężczyzną, będącym o krok przed zawałem, i poczuł jak kończyny zaczynają odtajać. Co prawda popękane szyby nie były szczytem zabezpieczenia podczas zimy, ale przynajmniej wiatr krążący po budynku nieco tracił na sile. Zamknął ciążące powieki i poczuł jak odpływa w krainę snów: zimną, szarą i nieprzyjemną jak zwykła rzeczywistość.
Obudził go zapach jedzenia. Słodki zapach życia. Żołądek skręcił mu się z głodu, przypominając o bezowocnych próbach zdobycia pożywienia. Jego ciało zareagowało instynktownie, zerwał się z kanapy, dobywając wciśniętego w kieszeń noża, który natychmiast znalazł się zaledwie kilka centymetrów od twarzy przybysza. Dopiero wtedy z bliska przyjrzał się swojemu gościowi. Był to chłopak, niewiele starszy od niego. Ubrany w znoszone dżinsy i grubą kurtkę z kapturem obszytym futrem. Na nogach miał wysokie ocieplane oficerki. Popatrzył pogardliwie na nóż wyciągnięty w jego stronę i nie przerywając przeżuwania ogromnej pajdy chleba machnął od niechcenia ręką wybijając mu nóż z dłoni.
Poczuł, jak na widok jedzenia ślina nabiega mu do ust. Nie schylił się by podnieść broń. Chłopak nie wydawał się zainteresowany walką.
— Głodny? — zapytał wyciągając spod kurtki już sporo okrojony bochenek i nie czekając na odpowiedz podał mu go. — Jestem Eda
Zawahał się, nie wiedział jakie są zamiary chłopaka, chociaż nie wyczuwał niczego negatywnego. Równocześnie pomyślał, ze Eda to bardzo dziwne imię, przemilczał, sam nie posiadawszy żadnego.
Nie mogąc dłużej się opierać, porwał kromkę chleba i wpakował ją sobie do ust.

*

Przypomina sobie rozbawione spojrzenie Eda, którym obrzucał wszystkich wokół. Jego nonszalancka, lekko zdystansowana postawa zrobiła na Edainwellu ogromne wrażenie. Dzieciak, który nigdy nie posiadał autorytetu teraz go zyskał i całkowicie mu się poddał. Nieświadomie zaczął naśladować ten dumny, sprężysty, młodzieńczy krok. W tym samym momencie przeczesywał włosy, usta ubierał w identyczny kpiarski uśmieszek. Mówi się, że naśladownictwo jest najwyższą formą podziwu, on już nie powtarzał tylko stawał się lustrzanym odbiciem Edy. Ciekawość nie dawała mu jednak spokoju, chciał wiedzieć, jak przyjaciel zdobywa jedzenie, które teraz co wieczór rozjaśniało surowość zimy. Jednak zapytany, zawsze wzruszał ramionami i przekierowywał rozmowę na inny tor.
Siedział w kompletnej ciemności, słuchając skrzypienia śniegu pod butami przechodniów za oknem. Był mróz, zima nie chciała ustąpić, biorąc w swoje posiadanie kolejne śnieżne tygodnie. Nie wiedział, która może być godzina, ale był pewien, że Eda powinien być tu dawno temu. Po pewnym czasie, niemalże wszelkie odgłosy z ulicy ucichły, a chłopaka nadal nie było. Wstał i począł krążyć po pomieszczeniu, przyśpieszonym biciem serca reagując na każdy najmniejszy szmer. Rozpoznał to uczucie, gdy tylko się pojawiło, chociaż doświadczył go dawno temu przy łóżku umierającej matki. Strach o drugiego człowieka. Jego niewiedza i zatuszowane fragmenty w opowieściach przyjaciela tylko potęgowały zagubienie.
W końcu czekanie nagrodziło go widokiem Eda, wtaczającego się do pomieszczenia. Dłonią sunął po ścianie, zostawiając na niej krwawe ślady, druga ręka zwisała mu bezwładnie wzdłuż tułowia, a z palców powoli skapywała szkarłatna ciecz. Ciężko opadł na strzępki sofy.
— Wszystko w porządku, nie rób takiej miny. — Ale jego blada twarz zdawała się mówić co innego, przewiązał kawałkiem brudnego bandaża ramię i odchylił głowę na oparciu kanapy.
— Powiedz mi, gdzie byłeś? — zapytał stanowczo. Dziś nie miał zamiaru bawić się w podchody i prośby. — Chyba należy mi się ta wiedza.
— Należy ci się spokój. Nie widzisz całości, tylko wyrwane fragmenty. Ba, ty nawet nie widzisz siebie. Odpuść, po prostu sobie daruj.
— Nie. — Hardość w jego głosie sprawiła, że Eda przymknął powieki i rezygnacją wypuścił głośno powietrze z płuc. Sięgnął za plecy i zza pasa dżinsów wyjął pistolet, po czym rzucił go na stół.
— Co to znaczy? — zapytał Edinwell, jak zahipnotyzowany wpatrując się w broń.
— Dopowiedz sobie resztę.

*

Pamiętał tego mężczyznę, często przesiadywał w restauracji przy głównej ulicy. Lubił siadać blisko okna, jakby pragnąc pochwalić się swoją partnerką, za każdym razem inną. Popatrzył na niego chłodno, dostrzegając krople potu zraszające czoło mężczyzny. Ofiara zbladła, mając świadomość, że jego życie należy do tego chudego chłopaka stojącego przed nim. Chłopaka, w którego oczach malowała się jedynie bezdenna pustka. Jego oczy, gdy zbliżał się czas pociągnięcia za spust, robiły się matowe i bez wyrazu, jakby na ten jeden krótki moment umierało jego sumienie, nie protestowało przeciwko zabójstwu. Nie czuł strachu, nie wahał się. Po prostu to zrobił. Głośny wystrzał sprawił, że drgnął lekko, by po chwili zobaczyć jak krew wypływająca z rany na klatce piersiowej, barwi koszulę na czerwono. Mężczyzna upadł. Nie było w tym nic wzniosłego, czy widowiskowego. Zwalił się na podłogę, rzeżąc i plując krwią. Oddawszy ostatnie tchnienie zamilkł na wieki. Jego życie od zawsze było ulotne, tylko on nie potrafił sobie zdać z tego sprawy.
Odwrócił się na pięcie i spokojnie wyszedł z budynku. Nic teraz nie miało znaczenia, tylko to dziwne uczucie, którego nie potrafił w żaden sposób zidentyfikować czy sklasyfikować.
Nauczył się sam sobie szukać zleceń. Często wieczorami mijał dzieciaków w jego wieku, bądź starszych wracających do domu. Obserwował ich ukradkiem, zmierzając do kolejnej ofiary. Czuł siłę, był w świecie niedostępnym dla rówieśników i większości ludzkiej populacji, żył sam: niezależny, niebezpieczny. Nie odczuwał potrzeby zmiany. Nie tęsknił, nie rozmyślał, nie potrzebował nikogo, czasami spotykał Eda, do którego miał swojego rodzaju szacunek, to było nowe doświadczenie. Zyskał osobę, która pokazywała mu świat, taki jaki jest naprawdę. Świat, gdzie silniejszy ma władzę, a o szacunek trzeba walczyć. Niezaprzeczalnie były to najlepsze lata spędzone na zabijaniu, ale i na tworzeniu więzi z innym człowiekiem. Zagłębiał się w zupełnie mu nieznane rejony siebie.
Wtedy wszystko prysnęło. Zniknęło jak rozbłysk wystrzału, szybko i z wielkim hukiem.
Wpatrywał się w rosłego chłopaka stojącego tuż przed nim. Jego przyjaciela. Zmienił się przez te cztery lata ich znajomości. Z oczu zniknął wyraz powszechnego rozbawienia. Stały się zimne i chłodne. Stalowe tęczówki. Urósł znacznie, sprawiając tym samym, że większość rzeczy była na niego przykrótka. Jedynie płowa czupryna pozostawała niezmienna. W nieustannym nieładzie.
— Nie bierz tego do siebie — powiedział, a palec trzymany na spuście nawet nie drgnął. — Dostałem zlecenie. Głośno się o tobie zrobiło. Mówiłem, żebyś trochę przystopował, ale nie chciałeś słuchać. Rozumiesz jak to jest. Raz ty zabijasz, raz ciebie zabijają.
Edainwell poruszył się nieznacznie. Nie chcąc uwierzyć, że został zdradzony. Przewidywał, ze jedna z jego misji może być zwykłą pułapką, ale nie spodziewał się, że jego jedyny przyjaciel stanie przed nim w roli kata.
— Tak po prostu masz zamiar mnie zabić? — zapytał, siląc się na obojętność.
— Przecież powinieneś zrozumieć. Jeśli ja tego nie zrobię, to oni zabiją mnie. Nie mogę się wycofać. Nie działam jako wolny strzelec.
— Tak, na to zawsze byłeś za słaby — przyznał niechętnie.
— A co ty byś zrobił na moim miejscy? — Eda zaczynał przejawiać oznaki niepewności.
— Prawdopodobnie to samo — skłamał gładko, znów przesuwając się o pół kroku w bok. —Rób co musisz.

*

Stał nad ciałem niegdyś najlepszego przyjaciela i wpatrywał się w jego oczy zastygłe w wyrazie zaskoczenia. Już dawno powinien sobie uświadomić różnice w ich umiejętnościach. Wpakował papierosa do ust, ukrywając tę zdradę zaraz obok wspomnień o matce, pod grubą warstwą zapomnienia. Przyjmując następne zlecenie przedstawił się jako Edainwell i oficjalnie posiadł imię w wieku osiemnastu lat.

*

Głośny wystrzał wyrwał go z letargu. Zerknął na stojącą nieopodal, niedopitą kawę i zaklął szpetnie. Nienawidził jak szczeniak ma rację. Podniósł się chwiejnie z kanapy, wciąż czując ciężkość członków. Środek usypiający, czy cokolwiek to było, nie chciało tak łatwo odpuścić. Bał się mrugać w obawie, że zabraknie mu silnej woli, aby ponownie unieść powieki. Coś zaczynało się poważnie pieprzyć.

1 komentarz: