Deszcz przestał padać. Wszystko
ucichło. Dimitrjj miał wrażenie, że południowa Rosja została spowita tak
przytłaczającą ciemności, że nagle zniknęła bez śladu z map, zostawiając po
sobie niezidentyfikowaną próżnię bez dna.
Aż miał ochotę się roześmiać za naiwność,
czując na karku zimną lufę pistoletu, zamiast tego spróbował wygrać z
nieprzyjemną gulą, która wyprodukowała się w jego gardle, całkowicie nadaremno.
Objął wzorkiem artykuł, który
traktował o wczorajszym — pożal się boże — incydencie, w nadziei, że znajdzie w
nim jakieś wsparcie, które pozwoli mu wydostać się z tej sytuacji obronną ręką,
ale nic nie przychodziło mu do głowy.
— Obróci się — usłyszał chłodny
baryton tuż za plecami i tym razem poczuł jak lufa boleśnie wbija się w jego
żebra. Zacisnął zęby, tłumiąc niekontrolowane syknięcie.
Posłusznie zrobił co mu kazano,
unosząc dłonie w poddańczym geście. Zlustrował swojego oprawcę wzrokiem,
starając się utrzymać jak najdłuższy kontakt wzrokowy z jego niebieskimi
oczyma, w których tliła się szarość — pierwsza, niezaprzeczalna oznaka
starości. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że do bólu przypominały te, które
należały do Feniksa. Pietrowicz strzelał, że mężczyzna był grubo po
czterdziestce, o czym mogły świadczyć mogły delikatne kurze łapki, sieć ledwie
widocznych zmarszczek na czole oraz pasma siwych włosów, które gdzie nie gdzie
przebijały się przez niezidentyfikowany naturalny kolor włosów, ni to słomy, ni
to ciemnego blondu.
Nie wiedzieć czemu nagle opętał
go jeszcze silniejszy ból głowy. Jęknął nie potrafiąc tego zatuszować, ba, miał
wrażenie, że ktoś przebił mu na wylot czaszkę ostrym narzędziem, i złapał się
za skroń, w ostatniej chwili asekurując się biurkiem przed upadkiem, zajmującym
połowę śledczej klitki. Zamknął na chwilę oczy, modląc się w duchy, aby groźby,
wysyłane pod jego adresem, nie zostały spełnione.
Nie miał bladego pojęcia
dlaczego, ale przed oczyma zaczęły mu się pojawiać rozmaite obrazy, których nie
był w stanie powstrzymać i zaczął się zastanawiać: czy naprawdę człowiekowi,
będącemu jedną nogę w grobie przelatuję cały film z życia przed oczyma?
— Dlaczego nie strzelisz? - Zadawał sobie to pytanie za każdym razem,
kiedy Feniks, obezwładniony przez ciemności i przeraźliwą ciszę, celował do
niego z pistoletu, ale nigdy nie wypowiedział tego pytania na głos, aż do dziś,
ogarnięty nagłą potrzebą zaczerpnięcia tej wiedzy.— Powinieneś to zrobić —
zachęcał go, karcąc się w myślach, że go zachęca. Miał świadomość, że takiej
nocy jak te, obciążający ich dystans, uwydatniał się coraz bardziej.
— Nie śpisz? — zapytał zdziwiony mężczyzna, z roztargnieniem zaciskając
usta na papierosie, po którym już dawno zdążył pozostać tylko filtr.
— Nie mogę zasnąć, gdy ktoś przykłada mi do głowy pistolet — poskarżył
się, chcąc mu przypomnieć subtelnej, że to on z ich dwójki posiada manię
prześladowczą, która nie może się od tak rozpłynąć się w powietrzu.
— Nie pierdol, tylko śpij — warknął Feniks pod nosem, chowając
pistolet, zapalił kolejnego papierosa, zapadając się w połach pościeli.
A Dimitrij wiedział, że łatwo jest powiedzieć, a trudniej zrobić.
Zaciskając dłoń na swoim Coltcie, który — a jakże! — nabył całkowicie
nielegalnie, zamknął oczy. Nasłuchując cichego, równomiernego oddechu
współlokatora hotelowego łóżka, szukał snu, ale on wcale nie chciał przyjść.
Do diabła z tym! Do diabła! To
wszystko kłamstwo!
Tak bardzo zaczął polegać na
wyimaginowanej pomocy Feniksa, że całkowicie zatracił się swojej bezsilności,
wmówił sobie, że nie może sobie bez niego poradzić, zapomniał, że przecież
wcale nie jest już bezbronnym dzieckiem, które ciągle musi szukać oparcia w
osobie dorosłej.
— Stań prosto albo cię zabiję .—
Usłyszał przytłumiony głos i głuchy strzał, jak się domyślił, oddany do ściany.
Zadrżał gwałtownie, nie wiedząc dlaczego, te słowa naprawdę go rozbawiły.
Zachichotał cicho, nie zdając sobie nawet sprawy, że był to chichot rodem z
szpitala psychiatrycznego.
Otworzył gwałtownie oczy, w
których tliło się prawdziwie, nieposkromione, dzikie szaleństwo, i nawet nie
wiedząc kiedy, zacisnął pięć zimnych palców na szyi mężczyzny, hamując mu
dostęp do przypływu świeżego powietrza. Uderzył go o ścianę, przelewając w to
tyle nienawiści do świata, że ściany zadrżały, sprawiając, że kilka artykułów
runęło na ziemię.
— Obawiam się, że nie zdążysz —
syknął nienaturalnym, ochrypłym głosem, nawilżając spierzchnięte usta
koniuszkiem języka.
Siniejące twarz mężczyzny
sprawiła mu nie lada satysfakcje — otwierał usta i zamykał, jakby próbował
przemówić do samego siebie. Po chwili, wypuszczając pistolet, zacisnął obie dłonie
na żylastych palcach Danczenko, w nadziei, że pozbędzie się oplątującej go
dłoni. Dimitrji rozluźnił delikatnie uścisk, zdając sobie sprawy, że gdyby nie
nagłe pokłady siły, nigdy nie udałoby mi się rozbroić wyższego o głowę
mężczyznę.
— Nie chcemy cię skrzywić —
wychrypiał, starając się złapać świeży oddech — chcemy pomóc — dodał, jakby
jego usprawiedliwienia miały jakiekolwiek znaczenie.
— Wystarczająco pomogliście —
prychnął młody Rosjanin wkładając w to tyle jadu ile zdołał. Zinterpretował, że
za „my” stała ów cudowna instytucja, która wyrywając go z problemów, wpakowało
do jeszcze większych. — Nie mógłbym prosić o więcej — sarknął.
Ignorując narastające zawroty
głowy, wyciągnął z kabury pistolet, którego trzymał w całkowitej tajemnicy
przed światem. „Na wszelki wypadek”, zapewniał każdego ranka, gdy się budził,
nie mając najmniejszego zamiaru go użyć, aż do dziś. „W samoobronie”, skłamał,
znów zaciskając mocniej palce na szyi mężczyzny, gdy uaktywnił się silny
krwotok.
— Ta trucizna… w mgnieniu oka
możemy zatrzymać… dalszą infekcje — tłumaczył dalej z przerywnikami na
niespokojny oddech. Dimitrji zmarszczył brwi, wykrzywiając usta coś na kształt
uśmiechu, gdy sens tych słów dotarł do niego z opóźnieniem.
— Tak, tak — zironizował,
zlizując z górnej wargi krew. — A mówiliście, że to tylko ulepszona szczepionka
na grupę. Ktoś tu chyba mija się z prawdą. Nie ładnie, nie ładnie — zacmokał,
mówiąc takim tonem jak rodzic, który tłumaczy dziecku, że nie wolno bawić się
nożyczkami, bo zrobi sobie krzywdę.
Nie chcąc słyszeć już tych
żałosnych prób wymigania się od swojego losu, zaciskając mocniej dłoń na jego
gardle, wepchał w rozchylone usta mężczyzny lufę.
— Spoczywaj w pokoju — rzucił.
Już chciał nacisnąć na spust, już
chciał wysłać swojego oprawcę na tamten świat, gdy ktoś zacisnął mocno dłoń na
jego przedramieniu i, szepcząc do ucha kobiecym głosem „nie jesteś przecież
mordercą”, uderzył całej siły w głowę, sprawiając, że zrobiło mu się ciemno
przed oczyma.
Zemdlał, czując jak sen zamyka za
nim ciężką, ołowianą bramę — po drugiej stronie nie było już niczego.
Feniks obserwował z niepokojem
jak Danczenko niespokojnie obraca się z boku na bok, szepcząc coś
niezrozumiałego przez sen. Poprawił sobie prowizoryczny bandaż na prawym
ramieniu, ciesząc się, że ich wizyta w Artiom, skończyła się jedynie na kilku
zadrapaniach i utracie przytomności przez Rosjanina.
Zaniepokojony usiadł obok na
wymiętej i spoconej pościeli, dotykając opuszkiem palca rozgrzanego policzka
Dimy. Był rozpalony, mężczyzna zgadywał, że mógł mieć aż trzydzieści osiem
stopni gorączki i nie potrafił jej za żadne skarby świata zbić, a wiedział, że
konsultacja z jakimkolwiek lekarzem może być gwoździem do trumny.
Zapalając kolejnego papierosa,
zdał sobie sprawę jak bardzo jest zmęczony, nawet nie wiedział, kiedy zasnął,
kładąc się nieświadomie obok dzieciaka.
Dimitrji został obudzony przez
niemiłosierny ból głowy oraz poranek, wdzierający się jak nieproszony gości do
małego, obskurnego pokoju, od którego aż było czuć na kilometr zapach pleśni i
wilgoci. Wzdrygnął się, próbując otworzyć oczy. Pierwsza próba okazała się być
całkowitym fiaskiem, dopiero za trzecim razem odzyskał nad nimi kontrolę, a
uwierający go impas, zelżał na tyle, że zdał sobie sprawy, że obejmuje go para
silnych dłoni. Przeniósł wzrok z plamionego brudem białego sufitu na Feniksa,
który spał smacznie, z lekką rozwartymi ustami. Poruszył się gwałtownie.
— Nie dotykaj mnie — warknął pod
nosem, ale mężczyzna nawet nie zareagował, spiąć dalej tak samo — głęboko i bez
jakikolwiek krępacji
Dimitri syknął bezgłośnie, czując
nagły wstręt do jego szorstkiego dotyku. Wyswobodzenie się z jego uścisku trwało
wystarczająco długo, aby suchość w ustach nawiedziła zażenowanego Pietrowicza,
ale z ulgą postawił dwie pary nóg na ziemi, przełykając cicho ślinę, aby nie
zbudzić niepotrzebnie mężczyznę.
Wstał, przeklinając podłogę,
która nawet pod najlżejszym dotykiem skrzypiała nienaturalnie głośno w
pochłoniętym przez ciszę pokoju. Ignorując zawroty głowy, zgarnął z półki
nocnej opakowanie ze środkami przeciwbólowymi i wpakował sobie dwie kapsułki na
raz go gardła, popijając je butelką wody nie pierwszej świeżości — w smaku była
naprawdę ohydna — jak się domyślił, była przeznaczona dla usychającego w kącie
kwiatka.
Bezszelestnie, na palcach, dorwał
swojego niewielkiego bagażu, wygrzebując z niej świeże ubranie i szczoteczkę do
zębów. Z przyzwyczajenia zerknął do małej przegródki, znajdującej się na dnie
torby, i serce zaczęło bić szybciej, gdy uświadomił sobie gorzką prawdę — Colt
zniknął bez śladu, zostawiając po sobie jedynie mgliste wspomnienia. Zaklął
szpetnie pod nosem i dobrał się do plecaka Feniksa, ale tam też go nie było.
— Ja pierdolę
Poczochrał włosy w roztargnieniu
i w prawdziwą paniką w oczach, zaczął się rozglądać po pomieszczeniu, nie mogąc
uwierzyć, że go zgubił.
— Wiem, że jesteś nie wyżyty, ale
mógłbyś delektować się tym w ciszy. — Usłyszał niezadowolony głos swojego
wspólnika, który właśnie wygrzebał się z połów pościeli.
— Zamknij się — warknął Dimitrji
przez zaciśnięte zęby, przypominając sobie, że Feniks dał się uwieść przez parę
cycków i ładną buźkę.
Właściwie niewiele z tego
pamiętał. Wiedział, że kolejny obiekt przykrych doświadczeń zaprosił ich ładnie
do środka, że Feniks próbował użyć na niej swoich metod podrywania, że on sam
został nakryty na szpiegowani, ale potem wszystko stało się tak mgliste i
niewyraźne, że Danczenko zaczął się zastanawiać czy sobie tego wszystkiego
przypadkiem nie wymyślił.
Westchnął bezradnie i wstał, nie
mając najmniejszej ochoty wdawać się w dyskusje, która rozwieje jego wszystkie
wątpliwości. Nie zniósłby triumfującej twarzy Feniksa. Nigdy w życiu!
— Mógłbyś z łaski swojej podać mi
papierosy?
Milczenie przerwał Edainwell,
który niezdarnie próbował dosięgnąć swoich spodni, leżących bez ładu i składu
na podłodze.
— Tak — przytaknął Dimitrji,
czując się przytłoczony własną niewiedzą i prochami, które próbowały zminimalizować
ośrodek bólu, całkowicie bezskutecznie. W akompaniamencie meniskowego „pośpiesz
się” poszedł wolno do spodni, wyjął z nich sfatygowaną paczkę i przypatrywał
się jej przez dłuższą chwilę, analizując. Potem bez słów otworzył okno,
mamrocząc coś o tym, że za chwilę się udusi, i nie zważając na oczekującego
niecierpliwie już mężczyznę, wyrzucił ją, a słowa „ta trucizna… dalsze
infekcje” niespodziewanie zaczęły drążyć w jego umyśle kolejną dawkę końskiego
bólu.
— Co ci odwala? — zapytał
zburzony Feniks podrywając się z miejsca. Aż miał ochotę zaprzyjaźnić go ze
swoją pięścią, ale policzył do dziesięciu w myślach i mu przeszło. Przynajmniej
na chwilę.
— To co widzisz. — Rosjanin
wzruszył ramionami, narzucając na siebie kurtkę.
— Wchodzisz? — zdziwił się,
unosząc do góry brew.
— Tak, wychodzę — przytaknął
Dimirtij, zaczesując włosy za ucho i nakładając na głowę kaptur. — Nie możesz
mi tego zabronić — odparł ironicznie.
— Dokąd się niby wybierasz, co? —
warknął Feniksa przez zaciśnięte zęby.
— Prochy mi się skończyły. Muszę
coś z tym zrobić.— powiedział wymownie i wyszedł.
„Ach, tak”, pomyślał Feniks,
czując ochotę na papierosa. Usiadł. Emocje po woli go opuszczały.
Wiedział, że za chwilę wróci.
Przecież nie miał dokąd pójść.
Dostrzegł go gdzieś w tłumie, a
przynajmniej tak mu się wydawało. Podążał pod prąd przechodniów przed oczami
wciąż mając blond loki, wystające spod czapki. Kolor jakiego pełno na rosyjskim
terytorium, jednak to charakterystyczne ułożenie włosów sprawiało, że miał
dziwne uczucie, i kierując się nim, klął pod nosem, próbując dogonić oddalającą
się sylwetkę.
Jego przeczucie się pogłębiło,
gdy postać oddzieliła się od tłumu i zanurkowała w jedną z ciemnych uliczek.
Skręcił tuż za nim i przeżył spotkanie trzeciego stopnia lufą pistoletu, wycelowaną
wprost w jego twarz.
— Och — wyrwało się napastnikowi,
gdy zarejestrował kto stoi naprzeciw. —Znalazłeś mnie.
Feniksa przebiegł nieprzyjemny
dreszcz, który wcale nie był wywołany widokiem dziewięciu milimetrowego
kalibru. Uświadomił sobie jak daleko to zaszło. Oczy chłopaka niegdyś
niebieskie i błyszczące teraz były matowoszare. Cera chorobliwie blada i
zroszona potem. Ręka zaciśnięta na pistolecie drżała konwulsyjnie, a Feniks
powątpiewał w skuteczność strzało gdyby takowy został oddany.
To wszystko zostało stłumione
przez irracjonalny gniew. Wiedział, że to nie jego wina że
zniknął na tydzień, doskonale widział to w jego postawie, jeszcze nie do końca
powrócił do normalności, ale był wściekły, że przyjmuje ten pierwiastek
szaleństwa z otwartymi ramionami. Znika i ledwo udaje mu się prześlizgnąć w
życiu między kolejnymi dniami. Jego egzystencja właśnie na tym się opierała -
nie umrzeć, nie dać się dopaść kościstym palcom śmierci i szaleństwa, które w
jego wypadku były tym samym.
Zacisnął dłonie w pięści i
uderzył go w twarz. Hamował się. Silniejszy cios mógłby go ostatecznie
znokautować, a nie uśmiechała mu się wizja ciągnięcia bezwładnego ciała do
samochodu i to jeszcze przez moloch ludzi. Ludzi, którzy znali tą rosyjską
twarz lepiej niż swoją własną.
Danczenko zachwiał się i wypuścił
broń z ręki, którą Feniks automatycznie złapał w locie.
— Bijesz jak baba — skwitował
Rosjanin, ale jedynie siłą woli trzymał się na nogach.
— Nasuń kaptur na głowę i wracamy
do samochodu, zbyt dużo czasu już tu jesteś — rzucił bezbarwnie.
Nie patrząc na niego, odwrócił
się na pięcie, gotowy do odejścia. Zamarł wpół kroku. U wylotu uliczki stała
kobieta. Jej twarz początkowo chmurna została rozjaśniona uśmiechem, gdy tylko
rozpoznała obu mężczyzn.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz